Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

RPA: Gdzie firmy ubezpieczeniowe odmawiają polis volkswagenowi polo, czyli o bezpieczeństwie

118 286  
387   65  
W trakcie II wojny libańskiej polskiego dyplomatę przeniesiono z Bejrutu do Johannesburga. Dwa tygodnie później zażądał on powrotu na dawną placówkę. W bombardowanym przez izraelskie lotnictwo Bejrucie czuł się bowiem bezpieczniej niż po kilku dniach pobytu w Południowej Afryce.

Reggie kładzie przede mną telefon. Znam Reggiego i wiem, że nie pokaże mi filmiku z walczącymi żyrafami (a jednak polecam zobaczyć), ale dziewczynę. W okienku tindera widać prześliczną, kolorową panią, którą odrobinę mnie wrażliwy samiec sprowadziliby do jednego słowa: „dziewiątka”.
Reggie: Nie wiem, ona za bardzo naciska, stary.
Ja: Na co?
Reggie: Żebyśmy się spotkali. Poszli do knajpy, a potem do niej.
[spoglądam na zdjęcie, na Reggiego i znów na zdjęcie]
Ja: ONA naciska na CIEBIE, żebyście poszli do niej?
Reggie: No. Boję się, stary.
Ja (z mocą, która brzmi tylko w ustach tych, którzy ostatnie kilka tygodni spędzili w celibacie): Czego? Co masz do stracenia?
Reggie: Życie.
Bo zdjęcie profilowe Reggiego na tinderze pokazuje jego i motocykl BMW. I Reggie boi się, że zostanie porwany
.[1]

Bezpieczeństwo to w RPA coś, o czym się mówi, z czego się żartuje i co każdego, kto nie przyjeżdża do kraju na przysłowiowego „Jana” prześladuje przez pierwsze kilka, kilkanaście dni. Tych, którzy pracują w mniej izolowanych środowiskach - jak mnie - dotyczy to w szczególności.


Achtung 1: zajrzenie na fora Trip Advisora czy Lonely Planet, czy choćby porozmawianie z kimś, kto w RPA był udowodni wam, że większość turystów - poza częstszym korzystaniem z Ubera - nie zostanie narażona na żaden dyskomfort. Moje opowieści to może nie opowieści samotnych wilków, ale w każdym kraju o bezpieczeństwo turystów dba się w pierwszej kolejności. Jadąc do RPA na tydzień na plaży albo ze słoniami nie doświadczysz ani pewnie nie poznasz nawet podobnej historii. Ludzie bez oporów jeżdżą do Meksyku, a wedle statystyk jest on bardzo niebezpieczny.

To teraz do ciekawostek.

Cape Town należy do najniebezpieczniejszych miast świata. Znajdziecie go w top 10 wielu list. I chociaż to Johannesburg słynie z przestępczości (np. niektóre ubezpieczenia podróżne nie obejmują granic administracyjnych Johannesburga), to Cape Town przeważa nad nim we wszystkich aspektach, zwłaszcza morderstwach.

businesstech.co.za (dane w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców)

Odsetek 62 morderstw na każde sto tysięcy mieszkańców jest około 30 krotnie wyższy niż w Warszawie. W niektórych townships, jak Nyanga, odsetek ten przekracza 500 morderstw na sto tysięcy mieszkańców. Co przestaje być zabawne, gdy pomyślimy, że jedna na dwieście osób rocznie ginie zamordowana - a statystyka nie uwzględnia usiłowań morderstwa, gwałtów, napadów itd.

W townships tkwi zagadka wysokiej przestępczości Kapsztadu. To jedyne miasto Południowej Afryki, które włączyło je we własne granice administracyjne - co zaowocowało skokiem statystyk.

Surprise (to imię)

Kobieta idzie ulicą i nagle dostaje cios w głowę. Pada na ziemię, patrzy przed siebie i widzi, że przed nią leży telefon. Słyszy: "następnym razem kup lepszy". Kieszonkowiec wyciągnął jej telefon z kieszeni, po czym zawiedziony marną jakością aparatu walnął ją nim w łeb i sobie poszedł. Telefon zostawił, bo po co mu takie gówno
.[1]

GLEN, program, który wysłał mnie do RPA, zakłada tak zwane tandemy. Jadą zawsze dwie osoby, żeby się wspierać, dopingować i wspólnie przeżywać trudniejsze chwile. Ja pojechałem sam. Moja partnerka nie wytrzymała psychicznie informacji o tym, że w townships nie powinniśmy zatrzymywać się na czerwonym świetle, napady rabunkowe i grożenie nożem to codzienność, a w zeszłym roku postrzelono jednego z pracowników mojej organizacji. Pojechałem więc sam.

Wolontariuszy, którzy pracowali w Abalimi (moja organizacja)[2] przede mną napadano kilkakrotnie. Zwykle pokazywano wielki, brudny nóż i w zamian za tę prezentację proszono o podarunek w postaci telefonu komórkowego i gotówki.

Popularne są też tak zwane „hijacking”. Próby kradzieży samochodów [wybaczcie fryzurę i montaż].


Chrisowi, który przez pierwszy miesiąc podwoził mnie do pracy też zdarzyła się sytuacja, w której na skrzyżowaniu wybito szybę i próbowano wyciągnąć kluczyki ze stacyjki (żeby zabrać samochód). Siedział w środku, słuchając swojej udającej lata osiemdziesiąte kolekcji niezależnych artystów, gdy sielankę zburzyły małe drobinki szkła rozbijające się o jego twarz. Reagował odruchowo, zasłonił przedramieniem kierownicę i dodał gazu - szczęśliwie nie wpadając na żaden z samochodów, które miały akurat zielone światło. Potem znalazł na siedzeniu pasażera cegłę (przeleciała mu obok głowy).


To z Chrisem jeździłem do pracy przez pierwsze półtora miesiąca. Zachowywaliśmy się jak w Rosomaku - na każdym skrzyżowaniu townships on obserwował prawą stronę samochodu (zwłaszcza martwe pole), ja lewą. Dalej prowadziliśmy rozmowy i dalej słuchaliśmy jego gównianych kawałków - po prostu bez przerwy obserwowaliśmy swoje otoczenie.

I tym określeniem chyba najłatwiej opisać, jak człowiek zachowuje się w townships.”Be aware” mówią przyjezdnym niemal wszyscy. No i się przyzwyczajasz.

Ciekawym tego przejawem są korki uliczne. Tutaj, nawet w mieście, nie jeździ się zderzak w zderzak. Niemal zawsze - nawet gdy samochody stoją - zostawia się przed sobą przestrzeń, długości jednego samochodu. Na wypadek napaści. Co ciekawe - w ten sam sposób szkoli się kierowców rządowych na całym świecie. Jest to zrozumiałe w kraju, w którym ubezpieczyciele odmawiają wystawiania polis dla lokalnie produkowanej wersji volkswagena polo - kradzieży i porwań było tak dużo, że firmy uznały, że nie ma sposobu, żeby im się to opłacało (acz to samochód, który tutaj oznacza spory prestiż). Zresztą: ubezpieczenie jest tu jednym z najdroższych wydatków związanych z utrzymaniem pojazdu. Acz nie jest obowiązkowe.


Jechałem mając świadomość zagrożeń i jak na razie mam dużo szczęścia, które staram się wspomagać sporą dozą ostrożności. Przez lata uprawiałem taekwondo, potem kick-boxing, MMA i znów kick-boxing i choć ostatni raz zdarzyło mi się bić z kimś jeszcze w ostatniej dekadzie (nie licząc rozdzielania pijanych dzieciaków na imprezie w hostelu), w Polsce mam poczucie nie bycia bezbronnym. Ta perspektywa zmienia się jednak, gdy zdajesz sobie sprawę, że napastnik nie będzie sam, będzie miał nóż albo broń palną. Nawet jeśli myślisz, że jesteś Chuckiem Norrisem, to zostaje jeszcze spora szansa bycia zarażonym wirusem HIV (20% populacji kraju, w Cape Town trochę mniej).

Byłem na przykład ostatnio świadkiem bójki dwóch bezdomnych. Konkretniej: jeden bił drugiego. Kilka lat temu w Sarajewie, w podobnej sytuacji wszedłem miedzy panów (wtedy dwóch biło jednego) i bez większych rękoczynów, ale obecnością starałem się rozładować sytuację. Tutaj, gdy zobaczyłem krew z nosa u jednego z nich, przeszedłem na drugą stronę ulicy. Niepotrzebne ryzyko.

Historii jest mnóstwo. Każdy jakąś ma. Każdy został napadnięty albo każdy zna kogoś, komu coś się stało. W Europie jesteś cały czas narażony na bardzo niskie ryzyko tego, że coś się stanie, w Cape Town, w centrum, na niskie, w townships na spore. To wciąż jednak nie Stalingrad.

Tadeusz

Jak blisko strzelaniny zdarzyło Wam się być?
Pytanie nie jest bez znaczenia, ja ostatnio byłem może ze sto, dwieście metrów. Chyba.
Mówię "chyba", bo jak wróciłem z pracy ktoś spytał, czy słyszałem o strzelaninie w Philippi (w necie nie znalazłem jeszcze informacji).
No więc słyszałem. Konkretnie słyszałem tę strzelaninę. Biuro Abalimi Bezekhaya jest tuż obok centrum handlowego, tylne ściany tego centrum opierają się (przez ogrodzenie) o nasze ściany.

Tydzień wcześniej po dachu biegali policjanci i złodzieje (żart niezamierzony). Dziś słyszeliśmy coś jak fajerwerki, tyle że jednostajne i nachodzące na siebie. Kwadrans później byłem w tym centrum handlowym i wszystko już było w porządku. Może strzelali gdzieś dalej, a może ludzie są przyzwyczajeni i szybko przechodzą nad takimi sprawami do porządku dziennego.

Rzecz w tym, że nie dzielę się tu dramą. Dzielę się dziwnym uczuciem, które opisać można tylko tak: czujesz się jak gdyby kręcili film. Strzelają obok - Ciebie to nie dotyczy. Znajomą chcieli zabić dwa tygodnie temu - współczujesz jej, ale Ciebie to nie dotyczy.
To ciekawa forma oswojenia, która nawet dzieciakowi z Polski przyszła bardzo szybko. Potem ze znajomymi z RPA wymienialiśmy się historiami, głównie opowiadając te najzabawniejsze. Jakoś w strzelaninie, która rozgrywała się niemal pod moim oknem nie czuć było dramy. Bardziej było czuć, że może to słychać, ale jednak to tak jakby gdzieś daleko.
A strzelanina brzmi jak fajerwerki. Te tanie, słabej jakości
.[1]

W miastach RPA ma się niekiedy wrażenie, że jedna trzecia kraju wynajęła kolejne trzydzieści procent do bronienia jej przed resztą. Oprócz wszechobecnych płotów pod napięciem albo drutem kolczastym (nawet na polach, bo ludzie potrafią tu nocą ukraść dynię z ziemi), panów w czapeczkach ochrony jest multum. Każdy sklep, centrum handlowe, czy biuro ma nawet kilku ochroniarzy. Po okolicy krążą jednostki „Respone team” i „Armed response”. Na ulicach też przewijają się panowie z napisem „ochrona” na kurtkach, czasem z wykrywaczami metali. Niewyspecjalizowane oddziały rzadko jednak mają broń (nota bene wypożyczalnie broni, o których mówiono w komentarzach to ściema). Brak uzbrojenia wynika z pragmatyzmu - jeśli masz pistolet, to w razie napadu od razu cię zabiją. Bez niego masz większe szanse. A ochroniarze nie ryzykują życia za kilkadziesiąt randów za godzinę.

Gdy ochrona jest uzbrojona, to jest uzbrojona. Czasem przed czyimś domem zobaczysz facetów w kamizelkach kuloodpornych, z karabinami szturmowymi i palcem na spuście.

Zdjęcie ze strony internetowej jednej z firm ochroniarskich działających w Kapsztadzie – Sabre Protection Service

Acz i tu zdania są podzielone, bo np. Ethordin (drugi joemonsterowy Południowoafrykańczyk) wspominał, że ochroniarze często nie reagują na ciche alarmy i generalnie bardziej są widoczni niż skuteczni.

Niektórzy mogą kupić broń, ale jest o nią podobnie trudno jak w Polsce, a posiadanie może narażać cię na większe niebezpieczeństwo. Znów Ethordin: grupy przestępcze niekiedy celowo polują na posiadaczy broni, żeby na nich zdobyć pistolet czy strzelbę. Nawet jednak ta ułuda bezpieczeństwa dotyczy głównie bogatych.

Biedni muszą się uczyć biegać.

Sprzątaczka

Dwóch mężczyzn wsiadło do taxie [mały van, który dowozi ludzi do pracy]. Mieli pistolety, przystawili jeden z nich do głowy kierowcy. Wybiegłam natychmiast, gdy zobaczyłam broń. Nie wiem, co się stało, nie wiem, co mu zrobili. Po prostu biegłam
.[1]

Znów mój ulubiony reporter, Wojciech Jagielski: „Nigdzie nie widziałem, żeby ludzie krzywdzili się z taką łatwością jak w RPA”.

Nie wiem, na ile to prawda. Osobiście nie mam poczucia, żeby przemoc była dla ludzi tu czymś naturalnym. Przeciwnie. Siedząc na trybunach jednego ze stadionów mundialu, obserwując mecz dwóch topowych drużyn nie mogłem pojąć jak to możliwe, że nie ma żadnego podziału na sektory. Że kibicie jednej i drugiej drużyny siedzą ramię w ramię i nawet, gdy sędzia ewidentnie daje powody, by podważać dobre prowadzenie się jego matki, między kibicami przeciwnych drużyn nie ma agresji.

Jednak, tak jak pisałem w „Książętach i żebrakach”, w RPA bieda jest ogromna. Ktoś będzie błagał o resztkę hamburgera. Ktoś inny zdobędzie broń i porwie samochód. Przebywając w townships i widząc CV 30-letnich inżynierów, których jedynym doświadczeniem jest kilka miesięcy na kasie w supermarkecie, nie dziwi tak bardzo, że ludzie czasem pękają i wchodzą na „łatwiejszą” drogę utrzymania rodziny.

Znasz Lansdowne. Widziałam tam kiedyś starszą kobietę w mercedesie, która zatrzymała się przed bramą, jedną z tych otwieranych automatycznie. Ale najpierw stanęła, a dopiero potem zaczęła otwierać bramę. Powinna zrobić to wcześniej. Za nią zatrzymał się samochód, wybiegł chłopak z bronią i ją zastrzelił. Zostawili martwą na podjeździe, a mercedesa zabrali.[1]

To zresztą fascynujące, bo jednocześnie bezrobocie wśród białych wynosi 8%, mimo że w kraju obowiązują tak zwane kwoty, czyli odsetek białych w firmach nie powinien być wyższy niż odsetek białych w ogóle populacji. Kolor skóry może wykluczyć twoje szanse pomyślnej rekrutacji (acz np. czarny to już czarny i np. Nigeryjczyk może zabrać prace Zulusowi). Efekt jest taki, że podziały trwają dalej i tylko obie grupy mają na co narzekać.

Niezwykła, zwłaszcza w townships, jest uliczna mądrość dotycząca nie tylko tych dzielnic, w które wolno chodzić i jak, ale nawet ulic czy ich fragmentów.

Tadeusz 2

Ja: Dobra, gdzie mam iść, żeby znaleźć autobus i pojechać do domu?
Chór organizacji: Wychodzisz? Teraz? Sam?
Ja: No. Jestem umówiony.
Chór organizacji: Nie, nie, nie. Napadną cię. Jesteś umlungu, dla nich wyglądasz jak chodzący bankomat. To nie będzie jeden koleś, to będzie trzech. Z bronią.
Ja: Ale przecież przyjeżdżam sam.
Chór organizacji: To co innego.
Ja: I wysiadam na przystanku.
Chór organizacji: To co innego.
Ja: Na tym samym przystanku, na którym teraz wsiądę.
Chór organizacji: Nie na tym samym.
Ja: Dobra, po drugiej stronie ulicy.
Chór organizacji: Właśnie.
Ja: I ten, na którym wysiadam jest bezpieczny, ale ten na którym wsiadam już nie?
Chór organizacji: No, wreszcie złapałeś
.[1]

Zwykle opiera się to na dosyć prostych zasadach. Na przykład po jednej stronie ulicy ruch jest większy, bo obok jest sklep. W grupie trudniej jest być napadniętym. Albo na przykład nie chodzi wcale o liczbę osób, ale prosty mechanizm: wsiadając na przystanku zwykle musisz chwilę poczekać. Ktoś wypatrzy cię, zdąży zawołać kolegów i okraść. Wysiadając są na to mniejsze szanse.


Ciekawe są też mechanizmy oswojenia. Ja zawsze, gdy słyszałem o różnych historiach (kumpla wywieźli na parking i okradli, szefową organizacji zepchnęli do rowu i uratowało ją tylko to, że koło samochodu złożyło się w taki sposób, że odbił się i wrócił na drogę) reagowałem wyparciem. Poczuciem, że obok kręcą film. Wielu znajomych reagowało śmiechem - ludzie opowiadają historie o tym, jak próbowano ich zabić, śmiejąc się w głos. Na przykład o tym, jak zepsuł się komuś samochód, nocą, w najgorszej dzielnicy, a jak zadzwonił przerażony na policję, usłyszał: „Tam? Nocą. Nie, nie, nie, zwariowałeś, my tam nie jeździmy”. Innym razem złodzieje włamali się na farmę i byli tak bezczelni, że zaczęli nawoływać właścicieli, żeby ci otworzyli drzwi, bo nie chciało im się ich wyłamywać.

Zresztą jest odrobina komizmu, na przykład w opowieści jak napadnięto posterunek policji w township, skradziono czterdzieści sztuk broni, a policjantów zamknięto w ich własnych celach.

Ciekawość budzą też ogłoszenia na stacjach benzynowych i parkingach supermarketów. Informują, że cokolwiek stanie się tobie lub twojemu pojazdowi, to nie jest sprawa właścicieli obiektu.

Małe miejscowości są inne. Bezpieczniejsze i niebezpieczniejsze jednocześnie - choć tu częściowo przypuszczam, bo nie bywałem w nich bardzo dużo. Jak jednak pisałem w artykule o apartheidzie, tam podziały widoczne są dużo bardziej, a więc i ich właściwości są bardziej skrajne. Np. biały będzie dużo bezpieczniejszy w białej mieścinie niż w większości miast.


Achtung2: są w RPA ludzie, którzy mieszkają tu całe życie, nie raz zdarzyło im się wracać po nocy nawalonymi do domu, a nigdy nic ich nie spotkało. Są wśród nich biali i czarni, miejscowi i imigranci. Historie, którymi się dzielę są pewnym wycinkiem rzeczywistości; tak jak więcej podobnych historyjek będzie miał pracownik społeczny z Warszawskiej Pragi, niż bankier z Wilanowa. Większość turystów nie wie i nigdy nie dowiaduje się, że miasto nie jest bezpieczne. Coś tam słyszą, do klubu wezmą Ubera zamiast zwykłej taksówki, ale tak naprawdę nie wpłynie to na ich doświadczenie. Poza miastem będą mieszkać w hostelach otoczonych swoistymi oazami, gdzie wszyscy się znają.

RPA da się polecić jako właśnie taki wspaniały kraj. Z jednym zastrzeżeniem; jeśli zamierzacie zbaczać z turystycznych szlaków „be aware”. Obserwujcie otoczenie. Czy ktoś się nie przygląda, czy jakiś samochód za wami nie jedzie i tak dalej. I to nie zmieni bardzo waszego doświadczenia, a pomoże ochronić portfel albo szybę w samochodzie.

Gdy grupka mężczyzn o 4 rano przed McDonaldsem podeszła do mnie i znajomych, ja natychmiast odwróciłem się do nich twarzą (zachodzili mnie od tyłu) i cofnąłem pod ścianę, znajomy zaczął z nimi gadać, a drugi znajomy nawiązał w tym samym czasie dialog z taksówkarzami z postoju. Byliśmy sporą grupą, niewiele mniej liczną od tych, którzy do nas podeszli, więc ryzyko było niewielkie (choć kolega z Ekwadoru był na tyle nierozsądny, żeby dać się uściskać - na szczęście nie miał nic w kieszeniach. Ale takimi drobnymi rzeczami da się łatwo zniwelować ryzyko tam, gdzie potencjalni napastnicy nie są w 100% zdecydowani. A to, jak ponoć mówi kryminologia, większość przypadków.


I jeszcze jedno.

Jak mówi stare przysłowie (mojego autorstwa): Nikt nie opowiada o tym, jak tysiąc razy poszedł do pracy i nic się nie stało. To nie jest historia. Każdy za to opowie, jak za tysiąc pierwszym razem został okradziony.

Niektóre z sytuacji tu opisanych mogą się przydarzyć w Polsce, czy gdziekolwiek indziej. To, co opisuję to tylko wycinek rzeczywistości, a dobrze obrazuje to następujący przykład: Znajomy z RPA widział film „Pitbull: Nowe Porządki”. Stwierdził, że jest genialny. Jednocześnie jednak pytał się mnie, jak my sobie w tej Polsce dajemy radę z taką przestępczością, jak my żyjemy przy tych wojnach gangów. I czy bardzo popularne są u nas fightcluby, gdzie ludzie tłuką się w piwnicach.

A na koniec historia bonusowa od Ethordina, który odezwał się do mnie i dorzucił do artykułu kilka faktów:

Siedzimy sobie spokojnie ze znajomymi w moim ulubionym irish pubie, gdy nagle coś zaczyna się dziać. Ze środka wybiegają ludzie, ktoś się szarpie, ktoś zaczyna kaszleć. Gdzieś w potoku słów pada "tear gas". Po chwili cała scenka przenosi się na ulicę, gdzie czterech chłopa w muzułmańskim przyodziewku ludowym masakruje jakiegoś czarnego chudzielca, po czym wrzuca go do samochodu i wywozi w sobie tylko znanym kierunku. Gdy tylko samochód znika za horyzontem wszyscy bywalcy wracają do swoich szklanek i porzuconego stołu bilardowego jakby nigdy nic się nie stało, a impreza toczy się dalej. I tylko patrol policji, sunący powoli pół godziny później, wskazywał, że kilka minut wcześniej miał miejsce "incydent".

* * * * *

Jeśli chcecie być na bieżąco z relacjami z RPA, zajrzyjcie na fanpage Tadeusza pod tym linkiem: https://www.facebook.com/Tadek-Vblog-1420461228022850/

W poprzednim odcinku przygód wolontariusza w RPA

5

Oglądany: 118286x | Komentarzy: 65 | Okejek: 387 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało