< > wszystkie blogi

Zsyp klasyczny

Głaskanie kotka za pomocą piły tarczowej

Manekiny z Gamarry

30 stycznia 2011


Zanim człowiek wyruszy w dzicz, czy zachce zdobywać andyjskie szczyty, wypadałoby zadbać o nienaganny wizerunek. Dobry, modny ciuch opinający się na spoconym torsie na pewno zrobi wrażenie na spotkanych po drodze krasnolicych potomkiniach inkaskiego ludu (a jeśli nie na nich, to może chociaż jakaś lama, czy inna wikunia wyrazi cień zachwytu).
W Limie jest takie miejsce, w którym ubrań jest bez liku. To Gamarra - miejsce zwane bestią o siedmiu głowach.
Gamarra to ulica położona w La Victoria - okrytej złą sławą dzielnicy Limy. To wypełnione sklepami odzieżowymi miejsce przyprawić może o zawrót głowy nie tylko ze względu na przytłaczającą liczbę lokali, ale i gęstą ławicę osób, które przybywają tu aby zaopatrzyć się w tanie odzienie. Dodatkowe wrażenie robi też silny zapach uryny bijący z okolicznych murków, których pędzlem ktoś nabazgrał "Nie szczać tu, do chuja!".



A myślałem, że opanowałem już sztukę zachowania stalowych nerwów podczas wizyt w sklepach. Wiszącej nad głową klienta ekspedientki nie da się zbyć ni uroczym uśmiechem, ni zapewnieniami, że nie potrzebujemy żadnej pomocy, a jedyne czego w tej chwili pragniemy to odrobina cholernego spokoju, który przecież może zaowocować chęcią kupna jednego ze sklepowych produktów. Ludzie pracujący w limeńskich sklepach są nieprawdopodobnie dobrymi obserwatorami - nawet gdy uda się odgonić nękającą nas osobę, ta zaczai się kilka metrów dalej i z ukrycia obserwować będzie ruch naszych gałek ocznych. Jeśli skupimy na czymś wzrok przez czas odrobinę dłuższy niż trzy sekundy, ekspedientka niczym wygłodniała bestia rzuci się długim susem ku półce i zaprezentuje nam wszelkie możliwe wariacje interesującego nas towaru.



Wszystko zaczęło się w latach 70. Wtedy to Gamarra była ubogą ulicą z niewielkimi domkami, tanimi knajpami i hostelami. Wtedy jeszcze nic nie wskazywało na handlową przyszłość tego miejsca. W każdym razie nie tekstylną. Całkiem nieźle trzymał się natomiast obrót żywym towarem - kręcące się tu prostytutki nie narzekały na brak klientów.
Wówczas to grupa młodych przedsiębiorców obracających się w branży tekstylnej postanowiła w tej waśnie niewdzięcznej okolicy stworzyć niewielkie domy handlowe. Pomysł okazał się być strzałem w dziesiątkę. Po przeszło trzydziestu latach Gamarra to 17 000 sklepów położonych w 144 wielopiętrowych galeriach. Zatrudnionych jest tu przeszło 60 000 pracowników z Limy i okolic. Mówi się, że roczny obrót właścicieli wszystkich firm przekracza 800 milionów dolarów.



Oprócz zakupów w sklepach odzieżowych można tu też zjeść, napić się piwa, a nawet skorzystać z usług szamana, który za godziwy hajs sprawi, że rozkochasz w sobie każdą kobietę, a twojemu wrogowi uschnie noga...



Wciskam się w tłum ludzi maszerujących szeroką ulicą. Od razu da się zauważyć typową cechę peruwiańskich sprzedawców - nękanie. Kiedy parę lat wcześniej ktoś mi powiedział, że "narodowym sportem Peru jest wkur*ianie", przyjąłem te słowa z dużym dystansem. Dziś spokojnie mogę się pod nimi podpisać. Duża część sklepów, oprócz ekspedientów, zatrudnia młodych krzykaczy aby ci wyławiali z tłumu potencjalnych klientów.

Przy tak wielkiej liczbie lokali, trudno się dziwić, że naganiaczy na ulicy Gamarra jest prawie tyle samo co osób robiących zakupy. Każdy z nich staje na głowie aby przekonać przechodzących do odwiedzenia danego sklepu. O ile jedni poprzestają na nawoływaniu, a inni podtykają nam pod nos wieszaki z koszulkami, to są też tacy, którzy będą maszerowali wraz z nami namolnie nakłaniając do kupna czerwonego, koronkowego stanika, co to sprawi, że najbardziej obwisły peruwiański cyc nabierze odpowiedniego kształtu.


Badum-tsss!

- Oryginalne koszulki polo LaCoste, Dolce&Gabbana...!!! -
wrzeszczy mi do ucha młodzieniec w czapeczce Adidasa . Słowo oryginalne to dość cyniczny żart, na który nabierają się obcokrajowcy oraz wybitnie nieżyciowi, świecący aurą naiwności, zakupowicze. Gamarra to jedno wielkie skupisko podróbek odzieży znanych marek.



W tłumie czarnych czuprynek widzę znajomą postać. Długie włosy, broda, biała szata przepasana czerwoną chustą, bose nogi... Gdzieś już typa widziałem. Ha! Przecież to Jezus. Pewnie wpadł po nowe sandały. Dopiero potem dowiedziałem się, że takich "mesjaszy" łazi po Limie znacznie więcej. to członkowie ruchu zwanego La Asociación Evangélica de la Misión Israelita del Nuevo Pacto Universal. To grupa uduchowionych Latynosów, którzy od lat 60. ubiegłego wieku głoszą, że ich przywódca jest mesjaszem, a Peru to nic innego jak biblijna ziemia obiecana.



Doprawdy, ze wszystkich znanych mi peruwiańskich ugrupowań religijnych, członkowie AEMINPU mają najlepszą stylówę.



Wróćmy jednak do Gamarry. W błędzie jest jednak ten, który zechce porównać tutejsze fałszywki do tego co na polskich rynkach oferują chińscy sprzedawcy. Przy odrobinie cierpliwości, za równowartość kilkunastu złotych można tu nabyć wysokiej jakości produkt, który w niczym nie ustępuje swojemu oryginalnemu pierwowzorowi. Trafiają się też ubrania nie czerpiące bezczelnej inspiracji z najnowszych odzieżowych linii znanych marek.

Wśród wszechobecnych stoisk pełnych świecących brokatem, kiczowatych koszulek, da się czasem wyłowić niewielki sklepik oferujący prawdziwe perełki. Kiedy już takie miejsce uda nam się namierzyć, czeka nas jeszcze ciężka przeprawa z ekspedientką polegająca na usilnych próbach pozbycia się jej, a następnie zażartej dyskusji na temat zaskakująco wysokiej ceny serwowanej nam z racji naszej rzucającej się w oczy cudzoziemczości. Ostatecznie jednak zawsze udaje się nakłonić osobę sprzedającą do odpowiedniego upustu.



Rzeczami, które pozwalają mi na chwilę zapomnieć o panującym na ulicy zgiełku są... manekiny. Stanowią miłą odskocznię od wszechobecnych naganiaczy (gównie dlatego, że nie drą mi się do ucha i nie wymachują łapami).
Różnorodność naturalnej wielkości kukieł jest tak duża, że przez dobrą godzinę, niewrażliwy na gęganie sprzedawców, łaziłem po piętrach kolejnych galerii i odkrywałem co raz to nowe zaskakujące modele manekinów. Niektóre są urocze w swej brzydocie, inne wykazują wyraźne cechy pewnych drastycznych poprawek, którym je poddano. Są też figury z wykrzywionymi twarzami, wywalonymi jęzorami oraz domalowanymi wąsami... Niestety, sprzedawcy, w obawie przed próbą skopiowania produktów (które przecież same w sobie są bardzo często podróbkami) nie pozwalają na robienie zdjęć manekinom.











Aby wyobrazić sobie jak wielki tłum przetacza się przez Gamarrę warto dodać, że pracują tu funkcjonariusze odpowiedzialni za koordynowanie ruchu maszerującej, ludzkiej masy. Moja wizyta w tym miejscu trwa całe cztery godziny. Po tym czasie mam serdecznie dość tej ulicy i jedyne czego pragnę to odrobina spokoju. Ciekawe czy tak samo czuje się 100 tysięcy innych osób, które - jeśli wierzyć statystykom, codziennie odwiedzają Gamarrę.
W każdym razie - udało się! Kupiłem upragnioną koszulkę z wielkim Wirakoczą. Niestety, żadna andyjska niewiasta nie padła przede mną na kolana. Pewnie dlatego, że po kilku tygodniach peruwiańskich eskapad, mój piękny t-shirt był niemiłosiernie wymięty i wydzielał zapach, któremu daleko do jaśminowego płynu do płukania tkanin. Trudno - grunt, że mam pamiątkę.

A będąc przy temacie stolicy Peru to trzeba wam wiedzieć, że nasz naród pozostawił tam po sobie co nieco (i nie mówimy tam tylko o słynnej kolei Ernesta Malinowskiego).
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi