Dwa miesiące temu, zgodnie ze wskazówkami lekarza specjalisty, wzięłam i zamówiłam wizytę w szpitalu mediolańskim, ze specem od aktualnego problemu córy. Od tutejszego lekarza dostałam wyraźne wskazówki: imię, nazwisko, szpital, telefony... Ba! Kobieta nawet wydrukowała mi dane stowarzyszenia, które pomaga w ewentualnej, przyszłej hospitalizacji.
Tak uzbrojona zadzwoniłam na numer centralki zajmującej się przyjmowaniem i zaklepywaniem wizyt. Po dwóch nieudanych receptach i następnych kilku dniach biegania, udało mi się skompletować potrzebne dane w odpowiedniej formie. I tu nagle się okazało, że nie, wyznaczony przez mego lekarza specjalista owszem, pracuje w tym szpitalu, ale nie, nie przyjmuje wizyt. Ale czy aby na pewno? No na pewno! Jedyny lekarz, który wizyt właśnie nie prowadzi. Ale w sumie to wszystko jedno, bo prowadzą wizyty współpracujący z tym dochtorem, więc wsio rawno kto będzie córę badał. Ok. Zaklepuję wizytę, zamawiam transport karetką (na razie to jedyny sposób, by córze zapewnić w miarę komfortowy przejazd), co wiąże się z następnym ganianiem po recepty i oświadczenia, wszystko dostaję, mam potwierdzenie wyjazdu i spokojnie już dorabiam się wrzodów żołądka i ogólnej nerwicy.
Epilog: 5 godzin jazdy, bardzo szybka wizyta u pana dochtora, który mnie zdumioną informuje, że powinnam się zapisać do podanego przez moją lekarkę specjalisty, bo on nie ma kompetencji, żeby zakwalifikować lub nie przypadek córy, pani pielęgniarka "no nie! nie wierzę! znów!", bo to nie pierwszy mój raz, w którym pan specjalista magicznie znika z listy przyjmujacych doktorów, owszem, było już zgłaszane i to nie raz, my to znów zgłosimy, a pani niech też jakiś list skargi wystosuje, no przykro, dziękujemy i do widzenia, 5 godzin jazdy.
Przyszły termin, dzięki miłej pani pielęgniarce, już na ósmego sierpnia. I to jest w sumie dobrz wiadomość.
Podróż, bezowocna w tym przypadku, zapłacona z kieszeni podatnika.
11 godzin podróży, zupełnie bezsensownej i męczącej przede wszystkim dla dzieciaka.
A pani minister zdrowia z maturą całkiem niedawno wycięła z listy refundowanych badań ponad 200 pozycji, żeby "wyeliminować marnotrawstwo".
Obyśmy żyli w ciekawych czasach...
Tak uzbrojona zadzwoniłam na numer centralki zajmującej się przyjmowaniem i zaklepywaniem wizyt. Po dwóch nieudanych receptach i następnych kilku dniach biegania, udało mi się skompletować potrzebne dane w odpowiedniej formie. I tu nagle się okazało, że nie, wyznaczony przez mego lekarza specjalista owszem, pracuje w tym szpitalu, ale nie, nie przyjmuje wizyt. Ale czy aby na pewno? No na pewno! Jedyny lekarz, który wizyt właśnie nie prowadzi. Ale w sumie to wszystko jedno, bo prowadzą wizyty współpracujący z tym dochtorem, więc wsio rawno kto będzie córę badał. Ok. Zaklepuję wizytę, zamawiam transport karetką (na razie to jedyny sposób, by córze zapewnić w miarę komfortowy przejazd), co wiąże się z następnym ganianiem po recepty i oświadczenia, wszystko dostaję, mam potwierdzenie wyjazdu i spokojnie już dorabiam się wrzodów żołądka i ogólnej nerwicy.
Epilog: 5 godzin jazdy, bardzo szybka wizyta u pana dochtora, który mnie zdumioną informuje, że powinnam się zapisać do podanego przez moją lekarkę specjalisty, bo on nie ma kompetencji, żeby zakwalifikować lub nie przypadek córy, pani pielęgniarka "no nie! nie wierzę! znów!", bo to nie pierwszy mój raz, w którym pan specjalista magicznie znika z listy przyjmujacych doktorów, owszem, było już zgłaszane i to nie raz, my to znów zgłosimy, a pani niech też jakiś list skargi wystosuje, no przykro, dziękujemy i do widzenia, 5 godzin jazdy.
Przyszły termin, dzięki miłej pani pielęgniarce, już na ósmego sierpnia. I to jest w sumie dobrz wiadomość.
Podróż, bezowocna w tym przypadku, zapłacona z kieszeni podatnika.
11 godzin podróży, zupełnie bezsensownej i męczącej przede wszystkim dla dzieciaka.
A pani minister zdrowia z maturą całkiem niedawno wycięła z listy refundowanych badań ponad 200 pozycji, żeby "wyeliminować marnotrawstwo".
Obyśmy żyli w ciekawych czasach...
--
https://www.facebook.com/lunaefragmenta/?ref=bookmarks